
29. marca w Lesznie odbędzie się
58. Memoriał słynnego
Alfreda Smoczyka. eSpeedway.pl objął patronat medialny nad tą imprezą. Począwszy od dnia dzisiejszego, przez niespełna miesiąc, będziemy prezentowali Państwu informacje na temat tej imprezy. Rozpoczynamy od biografii Alfreda Smoczyka.Jakie wyniki osiągnąłby w sporcie żużlowym, gdyby nie tragedia, jaka rozegrała się w podleszczyńskim lesie 26 września 1950 roku? Jeśli w kilka zaledwie lat startów zasłużył sobie na miano legendy czarnego sportu, to jakich określeń potrzeba by było, aby określić jego sukcesy po dziesięciu, piętnastu latach występów na żużlowych torach. Czy dotarłby jako pierwszy Polak do finału mistrzostw świata? Jeśli tak, to jakie miejsce mógł w gronie najlepszych zająć?
Takich pytań można stawiać wiele. Na żadne nie otrzymamy odpowiedzi. Na zawsze pozostanie w pamięci jako żużlowa legenda. Ze względu na to, co w swym krótkim życiu zdołał osiągnąć i pewnie właśnie dlatego, że tak młodo oddał swe życie... Legenda o Wielkim Fredzie wciąż pozostaje w sercach coraz to nowych pokoleń kibiców także dzięki rozgrywanemu od pół wieku Memoriałowi poświęconemu jego pamięć
Po raz pierwszy zetknął się z motocyklem w czasie wojny, gdy pod nocą hitlerowskiej okupacji przyszło mu pracować w magazynie owocowym, trafił do tej pracy, gdy odesłano go od Bauera. Niemiec potrzebował człowieka do roboty, a tu przysłano mu takie chuchro Fred się tym nie przejął. Nawet lepiej, że tak się stało, bo pracował bliżej domu. Poza tym Arenz, szef magazynu, miał motocykl DKW o pojemności 125 cm3. Do obowiązków czternastoletniego Smoczyka należało między innymi dbanie o to, by maszyna zawsze lśniła, by była sprawna. Czyścił ją więc zawzięcie, gdy zaszła potrzeba odprowadzał do naprawy. Gdy Arenza wysłano na wschodni front, nadarzyła się okazja do pierwszej przejażdżki na motorze. Takiej szansy Alfred nie mógł zmarnować. Ze zdziwieniem zauważył, że maszyna jest mu posłuszna, że czuje się na niej tak, jakby jeździł już nieraz. Może ta chwila miała decydujące znaczenie dla jego późniejszych losów...
Alfred Smoczyk urodził się 11 października 1928 roku, w Kościaniel Tam jego ojciec Antoni był znanym rzemieślnikiem. W 1933 roku rodzina Smoczyków przeniosła się do odległego o nieco ponad trzydzieści kilometrów Leszna. Gdy minęła wojenna zawierucha, podjął naukę w "rodzinnym" zawodzie ślusarskim. Ukończył szkołę, zdając egzamin czeladniczy w zawodzie ślusarza, ze specjalnością budowy i naprawy wag. To też była rodzinna tradycja.
W maju 1946 roku, po okupacyjnej przymusowej przerwie, wznowił swą działalność Leszczyński Klub Motorowy, do którego Alfred Smoczyk wstąpił za namową jednego z założycieli klubu, Leona Fabiańczyka. We wrześniu 1946 roku, mieszkańcy Leszna szczelnie wypełnili teren boiska Sokoła, mieszczącego się przy ulicy Strzyżewickiej, tam gdzie dziś znajduje się słynna pływalnia i hotel "Akwawit". Przybyli, by obejrzeć pierwsze po wojnie zawody żużlowe, a wśród uczestników drobnego, szczupłego siedemnastolatka, wyróżniającego się jasnymi włosami i sporymi już umiejętnościami. Alfred radził sobie na torze świetnie, walczył z bardziej doświadczonymi, starszymi rywalami jak równy z równymi. Mimo że mieli oni o wiele mocniejsze maszyny. DKW Smoczyka miała tylko 200 cm3, co przy ,,500" czy ,,750" było pojemnością niemal śmieszną. W zawodach w Krotoszynie zajął drugą lokatę, triumfował w Rawiczu.
Miał smykałkę do sportu żużlowego, ale dobrze radził sobie także w rajdach, okazał się również doskonałym mechanikiem. Każdą wolną chwilę poświęcał na pracę przy motocyklu, świetnie poznał działanie silnika i innych mechanizmów. Dzięki swym umiejętnościom ze zdezelowanego motocykla wyczarował wspaniałą maszynę. Nie tylko potrafił doprowadzić ją do stanu używalności, ale i świetnie przygotować do zawodów. Często odbywało się to metodą wielokrotnych prób i błędów. Uczył się na nich, z czasem nabierając w regulacji wielkiej wprawy.
W 1947 roku, wspólnie z innym zawodnikiem LKM Unia Leszno Bolesławem Dobrowolskim, dobrze spisał się w pierwszych powojennych mistrzostwach Polski, rozgrywanych jeszcze z podziałem na klasy. Dobrowolski został mistrzem w klasie 125 ccm, a mający zaledwie osiemnaście lat Alfred Smoczyk zdobył tytuł wicemistrzowski wśród motocykli o pojemności do 250 cm3, startując na swej DKW 200 W cyklu ośmiu finałowych turniejów w tej klasie lepszy okazał się tylko Zygmunt ¦migiel z Polonii Bydgoszcz.
Wygrywał coraz więcej imprez, jeszcze w 1947 roku odniósł wartościowe zwycięstwa między innymi w "Błękitnej Wstędze Astry" w Krotoszynie.
Już w następnym sezonie należał do najlepszych uczestników odbywających się po raz pierwszy w naszym kraju rozgrywek ligowych. Leszczyńska Unia uległa w walce o mistrzowski tytuł jedynie PKM-owi Warszawa. W ekipie z Leszna więcej punktów od Alfreda Smoczyka zdobył tylko Józef Olejniczak. Fred wygrywał wiele imprez, zdobył we Wrocławiu zawody o "Błękitną Wstęgę Odry", w biegu finałowym o "Błękitną Wstęgę Wrocławia" zajął drugą lokatę, triumfował w turnieju z okazji dziesięciolecia istnienia Unii Leszno.
Te sukcesy sprawiły, że stawał się coraz bardziej znany, kibice często wymieniali jego nazwisko, ale prawdziwie wielki rozgłos przyniósł mu start na stadionie warszawskiej Skry, gdzie 26 września 1948 roku odbył się pierwszy po wojennej zawierusze międzypaństwowy mecz żużlowy. Do stolicy zjechała reprezentacja Czechosłowacji) bardzo wówczas mocna, z takimi gwiazdami jak choćby Frantisek Seberka czy też Rudolf Havelka. Warszawski mecz poprzedziło zgrupowanie polskich zawodników w Rybniku, gdzie w roli nauczyciela naszych reprezentantów wystąpił... Frantisek Seberka, który pomógł im w opanowaniu nowych, prawdziwych żużlowych maszyn marki Martin Jap. Uczniowie okazali się bardzo pojętni, bowiem w Warszawie spisali się bardzo dobrze.
Polacy jeżdżący w składzie: Alfred Smoczyk, Ludwik Draga, Jerzy Jankowski, Tadeusz Kołeczek, Jan Krakowiak, Jan Siekaiski, Jan Wąsikowski i Edward Wrocławski - pokonali naszych południowych sąsiadów w stosunku 75:73.
W bardzo ciekawy sposób o tym meczu, a szczególnie o postawie Alfreda Smoczyka,
pisze w swej książce "Czarny sport" redaktor Andrzej Martynkin. Oto fragmenty:
"Start! Szybko, lecz płynnie bierze wiraże. Niezagrożony pędzi do mety. Pierwsz! Havelka jest bezradny. Coraz bardziej zostaje w tyle. Zwycięstwo! Rekord toru 1;29,0! Polska prowadzi! Początek jakże pomyślny. Bieg V. Czterech panów S: Seberka, Spinka, SiekaIski, Smoczyk. Po raz drugi
bez apelacyjna wygrana Polaka. Czechosłowacy nawet nie są w stanie nawiązać z nim walki.
A potem wygrana po raz trzeci, czwarty, piąty... Ile startów, tyle zwycięstw. 75:73 dla Polski! Dzięki Smoczkowi!"
- Jest na pewno rewelacją na skalę światową. Chyba w tej chwili piątym żużlowcem
Europy - mówi kierownik drużyny czechosłowackiej - Till. Smoczyk bohaterem meczu - zgodnie podkreślają sprawozdawcy.
"Jego nazwisko jest na ustach wszystkich. Wzrasta popularność i zainteresowanie żużlem. Zawody odbywają się przy pełnych trybunach. Kołeczek, Siekalski, Krakowiak, Draga i inni jeżdżą coraz lepiej, ale Smoczyk góruje nad wszystkimi zdecydowanie. "
Jest niezwykle pojętnym uczniem. Na wspomnianym zgrupowaniu w Rybniku, pod jego koniec, już potrafił pokonać czechosłowackiego nauczyciela. Gdy w następnym sezonie w Polsce pojawiają się prawdziwi mistrzowie czarnych torów, reprezentanci Szwecji, nasi żużlowcy przegrywają sromotnie. Smoczyk jest jedynym, któremu udaje się odnieść biegowe zwycięstwo. Ma jednak kolejną wspaniałą okazję do podpatrywania i naśladowania najlepszych. Styl jazdy, sylwetka na wirażu, ustawienie siodełka i kierownicy. Uczą się wszyscy nasi reprezentanci. Najszybciej łapie, o co w tym chodzi właśnie Fred.
Efekty są widoczne. Nie tylko na krajowych torach. Podczas występów w Holandii, która wówczas zaliczana była do żużlowych potęg, pokonuje wielu znamienitych przeciwników, w tym Anglików reprezentujących holenderskie kluby. Nie bał się ani znanych, choć obco brzmiących nazwisk, ani obcych torów, często jakże odmiennych od polskich. Zdobywa liczne nagrody, bije rekordy, robi furorę wśród tamtejszych kibiców. Porywające, zwykle zwycięskie pojedynki sprawiają, że szefowie miejscowych klubów pragną, by pozostał w Holandii na stałe, by zasilił ich zespoły. Propozycje są konkretne, padają znaczne kwoty, ale Alfred jest nieugięty. Jego krótkie: "Nie!" skutecznie zniechęca potencjalnych "kupców".
Tu warto przytoczyć relację, jaką zaprezentowano na łamach "Expressu Poznańskiego" w 1951 roku. Oto jej oryginalne brzmienie:
Chwile niezapomnianych zwycięstw w Holandii
"Był to lipiec roku 1949. Stadion w Rijswijk przepełniony. Atmosfera raczej swobodna. Na trybunach słychać wesołe rozmowy. Widownia holenderska beztrosko oczekuje meczu Holandia - Polska, przekonana o nie ulegającym wątpliwości zwycięstwie swych zawodników."
Rozpoczyna się spotkanie. Dwa polskie Rozpoczyna się spotkani, dwa polskie i dwa holenderskie Japy stoją na linii startu. Czterech pochylonych na maszynach zawodników, wpatrzonych w taśmę czeka... Nagle trzy pasemka ulatują w górę. Ruszyli!
Nie, to niemożliwe! Przed dwoma złożonymi w wiraż Holendrami jest Polak. Na proste.
trwa walka. Lecz Polak wchodzi znów pierwszy w wiraż. Przez kilka chwil wydaje się, że
jednak miną go. Jednak olbrzymia fontanna żużlu powstrzymuje ich. I tak trwała walk, przez pełne trzy okrążenia. Polak zwyciężył. Z trybun padają w kierunku spikera głośne pytania: " jak się nazywa zwycięzca? Podać nazwisko!" Chwila ciszy, a potem spiker ogłasza: "Zwyciężył Smoczik - Polska, przed..." i stadion zahuczał brawami.
Lotem Błyskawicy
Następne wyścigi, w których startowali inni polscy zawodnicy dowiodły, że to nie takie proste zwyciężać z nimi, chociaż Holendrzy sięgali po tytuł mistrza świata, walcząc z Anglią i Szwecją. Wiadomość o wspaniałej postawie Polaków biegnie lotem błyskawicy po całej Holandii. Nic też dziwnego, że wielki stadion w Rotterdamie przed drugim meczem jest przepełniony. Policja i służba porządkowa z trudem daje sobie radę z olbrzymim strumieniem ludzi, który bez przerwy napływa na stadion.
Nic dziwnego. Dziś będzie największa sensacja dnia w Holandii. Dziś zmobilizowane zostały wszystkie siły nie lada potęgi żużlowej w obronie holenderskiego sportu.
Wielki start
Sam Mistrz, najlepszy z najlepszych - Maller (chodzi tu zapewne o Metzelaara,
czołowego reprezentanta Holandii w tamtych latach - dop. autorzy) stoczy dziś pojedynek z tym rewelacyjnym "Smoczikiem".
W pięciu wyścigach Smoczyk zwyciężył już zdecydowanie. Wielu doskonałych Holendrów musiało schylić czoła przed Olejniczakiem i innymi Polakami. Wreszcie nadchodzi punkt kulminacyjny: pojedynek Smoczyk - Maller. Wśród grobowej ciszy widowni rozlega się warkot zjeżdżających z pochylni "Japów". Już są przy pierwszej linii. Znak i podjeżdżają do tasiem startowych. Kilkadziesiąt tysięczna rzesza widzów wstaje. Błyskawica ulatujących taśm i... startują! Tysiące ust rozchyliło się w okrzyku, który nagle zamarł gdzieś w piersiach z zachwytu.
Tysiące par oczu wiodło po obwodzie toru jak zahypnotyzowane za tym, który w zaprzeczających wprost prawom natury ewolucjach ślizgał się po wirażu, wznosił na prostej przednie koło maszyny jak niesfornego rumaka. Za tym, który zwyciężał ich mistrza, mistrza Holandii.
Bezapelacyjna wyższość
Gdy Alfred Smoczyk mija linię mety jako zwycięzca, huragan braw zrywa się na trybunach. Tysiące rąk wymachuje przyjaźnie do małego zdawałoby się niepozornego, uśmiechniętego Polaka, który zmęczony, czarny o pyłu żużlowego, trochę ze wzruszeniem, trochę z zakłopotaniem wodzi po trybunach oczyma.
W chwilę później do Smoczyka zbliża się Maller, gratuluje mu serdecznie i... siada za nim na maszynę. To jest gest, którym zawodnik daje wobec całego stadionu do zrozumienia, że uznaje bezapelacyjną wyższość swego zwycięzcy. Teraz jadą wspólnie okrążenie honorowe. I znów, może jeszcze silniejsze, może jeszcze bardziej spontaniczne oklaski. Z trybun sypią się kwiaty na Smoczyka. Owacja osiąga swój kulminacyjny punkt, gdy kilkudziesięciotysięczna widownia wstaje i zaczyna chóralnie skandować: "Smoczik - Smoczik - Smoczik". Już wyjechali na tor zawodnicy do następnego wyścigu, a jeszcze wielkie trybuny oczarowane pięknem jazdy Smoczyka nie mogły się uspokoić.
Wieczorem szpalty dzienników holenderskich przepełnione były zdjęciami Polaków
i zachwytami nad ich wspaniałą brawurą i techniką. W każdym jednak tytule widniało
jego nazwisko, tego który marzył, by sport Polski Ludowej rozsławić na cały świat, by
udowodnić krótko po strasznej wojnie, że we wszystkich dziedzinach życia odnosimy
sukcesy." (H. T.)
Wraca do kraju z innymi polskimi żużlowcami. Na krajowych torach nie ma sobie równych. Gdzie startuje tam wygrywa. Bije rekord toru za rekordem. Jest najszybszy we Wrocławiu, Warszawie, Bytomiu, Rybniku, Poznaniu...
Warto jeszcze raz wrócić do książki Andrzeja Martynkina "Czarny sport". W rozdziale
o wiele mówiącym tytule "Wielki Alfred z małego Leszna", bardzo interesujący jest
również fragment następujący:
"W ostatnich dniach sierpnia 1949 roku przybywa do Warszawy zaproszony przez PZMot jeden z najlepszych żużlowców świata Szwed Rugnar Friberg... Szwed pokieruje przygotowaniami Polaków do rewanżowego spotkania z Holendrami. Nie pierwszej młodości, ale sprawny, szybki, doskonały technik. Właśnie na technikę zwraca szczególną uwagę. Pracę rozpoczyna od obejrzenia zdjęć.
- Tylko Smoczyk i Zenderowski mają właściwą pozycję na wirażu - orzeka. Padają dalsze uwagi i pytania Szweda.
- Czy obniżyliście siodełka, tak jak radzili wam moi koledzy?
-Tak.
- Czy przerabialiście ćwiczenia zwiększające siłę ramion?
- Czasami - pada niezdecydowana odpowiedź.
- Jeździcie na nartach? Wyrabiają kondycję, refleks, oswajają z szybkością. Kłopotliwe milczenie.
Rząd kolorowych chorągiewek o dwa metry od wewnętrznego krawężnika wyznacza tor
jazdy. Trzeba jechać jak najszybciej, a jednocześnie jak najbliżej boiska, nie pozwolić się wynieść na zewnątrz. Dobry zawodnik jadący z tyłu natychmiast to wykorzysta. Co chwila Szwed wyjeżdża na tor, pokazuje, objaśnia, zwraca uwagę na najmniejszy błąd. Rano i po południu słychać na Wawelskiej ryczące silniki. Czasu do meczu niewiele, trzeba go wykorzystać do maksimum.
- Jeśli dwaj jeźdźcy z tej samej drużyny wysuną się na czoło - poucza trener- muszą utrzymywać ze sobą stałą łączność, aby blokować przeciwnika w wypadku, gdyby chciał ich minąć. Powinni wyczuwać skąd grozi niebezpieczeństwo i natychmiast reagować odpowiednim manewrem. Błędem jest wyskakiwanie do przodu jednego z prowadzącej dwójki. Wówczas przeciwnik walczy nie z dwoma, lecz z jednym.
Kilkunastu zawodników pilnie ćwiczy. Szwed mówi o postępie, na przemian chwali i gani. Sprawdzian zadecyduje, kto wyznaczony zostanie do reprezentacji. Tylko jedna kandydatura nie podlega dyskusji. Najlepszy jest Smoczyk. Zostaje zwolniony z treningowych startów.
Na mecz z Holandią, który odbył się 9 października 1949 roku na stadionie Skry, przybyły niezliczone tłumy widzów z całego kraju. Podobnie jak rok wcześniej Czechasłowacy, tak teraz żużlowcy holenderscy ściągają na trybuny komplet widzów. Wielka w tym także zasługa Alfreda Smoczyka, a właściwie jego postawa na torach całej Europy. Jest u szczytu popularności, niewielu może stawić mu czoła.
"Smoczyk - Metzelaar, dwie największe indywidualności spotykają się już w pierwszym biegu. Razem z nimi Olejniczak i Molneaar. Wolniutko podjeżdżają do linii, jakby chcieli nawzajem ustąpić sobie pierwszeństwa. Polak bliżej wewnętrznej ,obok wielki rywal. Wysoki ton grających silników.. Pochyleni do przodu zastygli w bezruchu.
Start! Czwórka natychmiast dzieli się na dwie części. W przodzie Smoczyk - Metzelaar, za nimi Olejniczak - Molneaar. Wchodzą w krzywiznę. Zryw Holendra i natychmiastowy kontratak Polaka. Bliziutko wewnętrznej, jak uczył Friberg. Na przestrzeni kilkunastu metrów dwa motocykle z tą samą prędkością suną obok siebie. Szybsze wyjście Smoczyka. Prosta powiększa przewagę. Walka skończona. Mistrz Holandii już niegroźny. Za nim pędzi Olejniczak, stara się przyspieszyć, dojść. Uda się? Może, gdyby nie defekt... Efektowne zwycięstwo Alfreda Smoczyka. Nie ostatnie..."
Gazety prześcigają się w superlatywach pod adresem zawodnika z Leszna. Opisują w żywy i ciekawy sposób przebieg pozostałych wyścigów meczu z Holandią. Wyczyny Smoczyka zajmują oczywiście najwięcej miejsca. Szczególnie jego koleżeńska postawa, gdy po dobrych startach czeka za partnerami. Wspaniale współpracuje z Eugeniuszem Zenderowskim, Tadeuszem Kołeczkiem. Wielkie wrażenie wywarła jego pomoc młodszemu koledze...
" Mecz już wygrany - pisze Andrzej Martynkin. - Kierownictwo decyduje się na wystawienie przeciw Geusowi i Jonkerowi, razem ze Smoczykiem rezerwowego, młodego, 19-1etniego Janusza Sucheckiego. Niech nabiera doświadczenia, próbuje sił w silnej konkurencji.
Ze startu pierwszy wystrzela Smoczyk. Nadspodziewanie dobrze rusza Suchecki. Smoczyk w lot orientuje się w sytuacji. Zwalnia, przepuszcza młodszego kolegę do przodu. Przyjmuje na siebie ciężar walki, osłania Sucheckiego przed Holendrami, czuwa, by niespodziewanym atakiem któryś z przeciwników nie przedarł się do przodu. Całkowicie kontroluje bieg. W każdej chwili może przyspieszyć, wyjść na prowadzenie. Nie robi tego. Doprowadza Sucheckiego na ostatnią prostą, za nim mija linię mety.
Długo nie milknące brawa. Wygrał Suchecki, Holandia pokonana, ale gdyby nie Smoczyk ".
Jest wówczas chyba najbardziej popularnym polskim sportowcem. Robi na widzach takie wrażenie, jak pięćdziesiąt lat później, na przełomie wieków, latający skoczek narciarski z Wisły, Adam Małysz. -Małysza oglądała nie tylko Polska, oglądał go cały świat. Dzięki telewizji... Pod koniec lat czterdziestych w Polsce nie było telewizorów. By zobaczyć Alfreda Smoczyka na torze, trzeba było pojechać na zawody. Do Warszawy, Katowic, Wrocławia... I jeździli za nim kibice, nie tylko z tak zwanych żużlowych miast. Pociągami, na turystycznych motocyklach z wojennego jeszcze demobilu, a najczęściej ciężarówkami. Zwykle odkrytymi, ale kto by się przejmował warunkami podróży? Wszystko wynagradzało obejrzenie w akcji Wielkiego Freda. Tak zaczynali o nim mówić ci, którym dane było go zobaczyć. "Wielkiego Freda z małego Leszna"...
W tym właśnie Lesznie odbywa się 23 października pierwszy finał indywidualnych mistrzostw Polski w nowej formule, już bez podziału na klasy. Wokół toru na boisku Sokoła gromadzą się nieprzeliczone tłumy. To nie tylko leszczynianie chcą obejrzeć sukces swej chluby. To z całej Polski zjechali kibice czarnego sportu, w zdecydowanej większości sympatycy talentu Alfreda Smoczyka. Ten nie zawodzi. Wygrywa mistrzostwa z kompletem punktów, wyprzedzając Eugeniusza Zenderowskiego i Jana Palucha. Jeszcze nikt nie może przewidzieć, że więcej tytułów mistrza Polski już nie zdobędzie...
Posiadał wyjątkowe uzdolnienia do sportu żużlowego. Wielki, wrodzony talent, poparty pracą i zaangażowaniem we wszystko, co robił sprawiały, że czynił zauważalne postępy z każdym turniejem, niemal z każdym biegiem. Tym cechom "wtórowała" coraz lepsza znajomość sprzętu, wciąż rosnące umiejętności w jego przygotowaniu, dostosowaniu do zastanych warunków torowych. Na torze tworzył z motocyklem jakby jedną całość, maszyna była mu posłuszna, panował nad nią całkowicie. Gdy przytrafił mu się upadek czy jakaś niespodziewana porażka, przyjmował je ze stoickim spokojem, starając się zarazem, aby następnym razem do tego nie dopuścić.
W 1948 roku po raz pierwszy przyszły do Polski Japy- wspominał klubowy kolega Alfreda Smoczyka, Józef Olejniczak. - Wtedy w Rybniku zorganizowano zgrupowanie na torze. Smoczyk już pierwszego dnia, a miał wówczas osiemnaście lat, bardzo szybko przyswajał sobie tajniki tych maszyn. Jeżeli chodzi o warunki fizyczne, to Fred miał niesamowicie rozwinięte przedramiona, bardzo umięśnione na tym odcinku i także silne ręce. Już na drugi dzień jeździł tak jak chciał nasz trener czechosłowacki Seberka... Jako żużlowiec bardzo szybko przyjmował wszelkie instrukcje i uwagi trenerów, polskich i zagranicznych. Umiał, że tak powiem, kraść oczami. Dla nas Smoczyk był tym, który szybkimi krokami szedł do przodu. Jeśli chodzi o koleżeństwo, to muszę powiedzieć, że z uwagi na różnicę wieku, nie miałem dużego z nim kontaktu. Jednak kiedy byliśmy razem, był bardzo koleżeński. Lubił dowcipy, kawaly. Dla Smoczyka nie ważne było "ja", dla niego liczyło się "my".
Alfred stał się idolem młodych, i oni marzyli o sukcesach, jakie stały się udziałem Smoczyka. Swą postawą na torze i poza nim przyciągał tysiące widzów na stadiony i młodzież do klubów. Dzięki niemu żużel zyskał nie tylko sympatyków, ale i wielu nowych, chcących pójść w jego ślady chłopców. Na drodze, po której tak triumfalnie kroczył stanęła niespodziewana śmierć...
Spośród kilku wersji, zanotowanych na różnych łamach, ta jest najbardziej przejmująca. Andrzej Martynkin, w cytowanej tu już kilka razy książce "Czarny sport" , tak oto opisał tragedię, która okryła żałobą całą żużlową Polskę:
"W 1950 roku Alfred Smoczyk rozpoczyna starty w barwach CWKS. Powołany do wojska przenosi się czasowo z rodzinnego Leszna do Warszawy. Jest równie wzorowym żołnierzem, jak zawodnikiem. Nadal góruje nad krajowymi przeciwnikami. Brak spotkań międzynarodowych nie pozwala mu zmierzyć sił z zawodnikami innych państw. 17 września zwycięża w Ostrowie w wyścigach o "Srebrny £ańcuch", ustanawia rekord toru.
Ostatni start i ostatni rekord...
Wieczór 26 września 1950 roku. Szosą Gostyń - Leszno, pustą o tej porze, mknie czerwona Jawa. Pęd łzawi oczy kierowcy, rozwiewa włosy, targa ubraniem. Dwie sylwetki niżej pochylają się do przodu. Prędzej! 100, 110 kilometrów na godzinę! Przyjemnie tak pędzić z wiatrem w zawody. Alfred lubi szybkość, upaja się nią, zna swoje umiejętności: panuje nad maszyną... Na piersi, twarzy, coraz silniejszy opór powietrza. Wzrasta z kwadratem szybkości - przemyka mu przez myśl. Ruch dłoni. Jeszcze szybciej! Nacisk powietrza staje się jeszcze mocniejszy, potęguje szum w uszach. 120 kilometrów na godzinę. Maksymalna prędkość Jawy. Szybciej już nie można... Las Kąkolewski. Jeszcze trzynaście kilometrów i Leszno. Za siedem minut będą w domu...
- Alfred! Wolniej! Po co tak pędzić? - słowa kolegi ulatują z wiatrem. Uslyszał?.. Zachodzące słońce kładzie nienaturalnie długie cienie na asfalcie. Zaraz długi łuk w prawo. Zna go doskonale, jak każdy metr okolicznych szos. Potem przejazd przez tory i już prawie będą w domu... Pochyla maszynę w prawo. Jakaś nienaturalnie ciężka, oporna. Mocniej, szybciej!... Połowa zakrętu. Siła odśrodkowa znosi na zewnątrz. Błyskawicznie zbliża się pobocze... Inny grunt, inna przyczepność... Jeszcze wierzy, stara się opanować motocykl. Na moment wyrównuje. Drzewo! Ominąć! Kontra kierownicą. Zdąży? Trzask gniecionego żelaza, głuche uderzenie o pień... Tak zginął pierwszy rycerz czarnego toru..."
Wieść o tragedii obiega szybko całe Leszno, wkrótce dociera do sympatyków żużla
w całym kraju, sięga poza jego granice. Trudno w nią uwierzyć!
- W dniu kiedy zginął Smoczyk pojechałem z ojcem na wieś po ziemniaki - wspomina Józef Olejniczak. - Kiedy wróciłem zastałem wiadomość, że Fred jest w szpitalu. Zostawiłem wszystko i zaraz tam pobiegłem. W szpitalu, niestety, zastałem już nieżyjącego Alfreda...
Do klubu napływają setki żałobnych telegramów z kondolencjami. Zebrane, wpięte w skoroszyt, są niemą pamiątką smutku, jaki po śmierci Alfreda ogarnął żużlowy świat. Po latach klub przekazał je Miejskiego Archiwum, które przechowuje je do dziś.
Zdjęcia z pogrzebu publikuje nie tylko sportowa prasa. Setki wieńców, przemarsz z maszynami ulicami miasta i niekończący się kondukt żałobny... Przyjaciele i koledzy, delegacje zakładów i klubów z całej Polski, tysiące mieszkańców Leszna i okolic... Grób przykryły setki wieńców i wiązanek, na cmentarny grunt polały się łzy bliskich i tych, którzy starty wielkiej chluby polskiego żużla śledzili z daleka...
Do dziś przechodzący obok mogiły Alfreda na leszczyńskim cmentarzu zatrzymują się, ruszają dalej po chwili zadumy. Bywa, że ktoś zupełnie obcy zapali znicz, położy wiązankę. Jego legenda przetrwała w pamięci tych, co go znali, podziwiali, i w pamięci tych, którzy są zbyt młodzi, by pamiętać jego wyczyny na żużlowych torach.
Jednym z tych, którzy Wielkiego Freda mieli możliwość poznać najbliżej, był Józef
Olejniczak:
- W tym okresie budowaliśmy w Lesznie nowy stadion. Grupa jego przyjaciół i znajomych wyszła z projektem nazwania tego obiektu jego imieniem. Jednym z inicjatorów tego pomysłu byłem i ja...
Wkrótce narodziła się nowa inicjatywa. Rozgrywanie co roku zawodów żużlowych poświęconych pamięci Alfreda Smoczyka. Rzucone pół wieku temu hasło przeoblekło się z czasem w owianą wielką tradycją imprezę. Imprezę rozgrywaną od pięćdziesięciu ośmiu lat...
¬RÓD£O:
"Pół wieku Memoriału Alfreda Smoczyka 1951-2000" - W. Dobruszek, A. Podsiadły